Coś się stało...

Po wspaniałym jubileuszowym Zjeździe 15 listopada 1998 r., który miał zjednoczyć istniejące poniekąd obok siebie dwie części tego samego Zespołu, nastąpiła - krótkotrwała - euforia. Znowu byliśmy całością, niepodzielną, zjednoczoną wokół Władka - którego twarz tak wspaniale wyeksponowana w Galerii Porczyńskich przykuwała uwagę wszystkich. On był centralną postacią tej uroczystości. W wielu z nas obudziły się nadzieje na powrót tamtych, szczęśliwych dni naszej młodości. I nie miało znaczenia, czy "nasza" młodość obejmowała lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte czy siedemdziesiąte. Przecież to zawsze byliśmy my - zespół Władka!

Pierwsze rysy pojawiły się już na mszy, tak wspaniale poprowadzonej przez naszego kolegę Darka Kruszewskiego. Trudno jest mi zrozumieć, dlaczego - po raz kolejny- "starszy zespół" wystąpił z własnym repertuarem, nie uzgadniając go z nikim. Czy naprawdę w Kościele musiało dojść do muzycznych przepychanek? Czy "Kołysanka" zaśpiewana na zakończenie mszy obraziła czyjeś uczucia? Czy musimy być "Wy" i "My"? W sumie jednak Zespół - całość - wyszedł z tego zamieszania obronną ręką. Brawa - jakże wyjątkowe w Świątyni, wyrazy zachwytu i łzy w oczach słuchaczy - także tych nie związanych z Zespołem - były tego najlepszym dowodem. Znowu, przez chwilę, byliśmy ZESPOŁEM.

A potem - Zjazd Walny, na którym wybraliśmy nowe władze, wychodząc z założenia, że osoby, które wykazały się olbrzymią przedsiębiorczością i pracowitością, które poświęciły swój czas dla dobra ogółu, są tymi, którym można zaufać i powierzyć prowadzenie Stowarzyszenia. Rozeszliśmy się do domów utwierdzeni w dobrej nadziei...

Dwa dni później wszystko zmieniło się, jak w kalejdoskopie. Zjazd Walny okazał się nieważny, nowe władze - nieważne, bo wszystko jest niezgodne z paragrafem.., punktem... statutem... Ustawą o Stowarzyszeniach..... A my przecież chcemy działać, spotykać się, śpiewać, być ze sobą! Program nowych władz brzmiał tak obiecująco!

Tymczasem nasz Stowarzyszeniowy kalejdoskop obracał się kilkakrotnie. Przy każdym niepotrzebnym obrocie gubili się jacyś ludzie. Co najgorsze - nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie się obracał, kto jeszcze zniechęci się?

A świat nie zważając na nic - kręci się dalej.

Wróciłam z przedstawienia "Rigoletta" w Teatrze Wielkim. Dyrygował Jacek Kasprzyk. Jedną z ról śpiewał Robert Dymowski. Z loży dyrektorskiej spektakl oglądał Adam Kruszewski. W czasie przerwy zastanawiałam się, w którym miejscu powinna wisieć tablica pamiątkowa solisty Teatru Wielkiego, twórcy CZA ZHP. Ze ściany z galerii zdjęć patrzył na mnie zamyślony, ten sam , jak przed laty, Władek. Twarz na zdjęciu nie zmieniła się przez tyle lat. Może tylko zdjęcie troszkę wyblakło.

A tak naprawdę? Przecież siedzi przy anielskim pulpicie dyrygenckim i przygląda się nam. I jaką ma minę?


L.M.